wtorek, 25 maja 2010

witajcie, proszę, goście moi!

Mam dość koślawych tłumaczeń. Mam dość tego, że zlecenia otrzymują "znajomi", którzy może skończyli kurs na First Certificate. A może nie. Mam dość tego, że do tłumaczenia biorą się ludzie, którzy nie uważali na lekcjach polskiego w podstawówce. Dlatego postanowiłam założyć ten blog.

Jakiś tydzień temu odbierałam na Okęciu brata, który wracał ze Szmaragdowej Wyspy po 3,5-letniej emigracji. W spore zakłopotanie wprawił mnie wielki napis w hali przylotów, widniejący na ścianie obok wyjścia dla świeżo przybyłych.


Do tej pory zastanawiam się, co właściwie szanowny autor napisu miał na myśli? Jestem zwolenniczką konstruktywnej krytyki, chętnie bym zaproponowała jakąś alternatywę, ale po prostu nie rozumiem o co chodzi, bo to jest NIE PO ANGIELSKU. I do kogo ten tekst jest skierowany? Do przyjezdnych? Czy może do osób witających przyjezdnych?

Ale mogę sobie pospekulować.
Z drugiej linijki, która wygląda jak podpis, można się domyślać, że to Warszawa ma być podmiotem lirycznym.
Więc może chodziło o coś w stylu: proszę, witajcie, goście moi! (Warszawa zwraca się do przyjezdnych)
A może: proszę, powitajcie mych gości! (Warszawa do osób witających przyjezdnych)

Na oko pierwsza opcja w ustach Polaka brzmiałaby zupełnie sensownie i gramatycznie. Skąd więc moja konsternacja? Ano, po pierwsze po angielsku fraza widniejąca na ścianie nowiutkiego terminalu warszawskiego lotniska brzmi, jakby ktoś wziął polski tekst, kieszonkowy słownik i przetłumaczył sobie słowo w słowo. Przyjezdny zagraniczny, może nawet anglojęzyczny, będzie miał problemy ze zrozumieniem, czego od niego właściwie chcą, i czy na pewno od niego.
Po drugie lotnisko jest siłą rzeczy pierwszym polskim obiektem, który mają okazję podziwiać zagraniczni goście wybierający drogę powietrzną. Warto by było zatrudnić porządnego tłumacza i dać tekst do zweryfikowania osobie anglojęzycznej, która zerknie natywnym okiem i oceni, czy *tak się mówi*, zamiast wrzucać naprędce wymyśloną polską frazę w automatycznego tłumacza. No ale to kosztuje... Taki koślawy tekst powitalny wystawia nam Polakom określoną wizytówkę. Że robimy byle jak, po łebkach, opędzamy sprawy jak najniższym kosztem, skąpimy na jakość. czy właśnie takiej wizytówki chcemy?

6 komentarzy:

  1. Pierwszy!!!

    Ale tak na serio, to bardzo mi się podoba Twoja inicjatywa. Byków w tłumaczeniu, a także niechlujstwa tłumaczy dookoła pod dostatkiem, więc chętnie pomogę piętnować.

    Pozdrawiam,

    OdpowiedzUsuń
  2. Mnie w Polsce powital i w zdumienie wprawil billboard z napisem - plaskie raty. Dluga chwile probowalam zrozumiec, potem przetlumaczylam sobie na flat rates i oczywiscie po angielsku to ma sens - ale po polsku? Moze za dlugo bylam za granica i nie nadazam, ale i tak uwazam, ze mozna byloby to ladniej przetlumaczyc. Tlumaczenia slowo w slowo sa zenujace.


    Przepraszam za brak polskich liter, pisze z nie swojego komputera.

    OdpowiedzUsuń
  3. tragedia... nie mówiąc o tym, że ang. "rate" nie znaczy "rata"!!! czego to była reklama?

    OdpowiedzUsuń
  4. no jak to czego - banku! mniejsza o to, którego. Polszczyzna ich sloganów reklamowych, niekoniecznie będących tłumaczeniami-kalkami, nawet oryginalnych - jest żenująca

    OdpowiedzUsuń
  5. "flat rates" to mi się raczej skojarzyło z operatorem komórkowym. skoro to bank, to myślę, że w oryginale jednak nie było "rates". tłumaczenie "flat" jako "płaski" w podobnych kontekstach niestety pojawia się bardzo często. nie pojmuję, czemu nie można użyć jakiegoś zrozumiałego słowa - jakiego, nie wiem, bo nie znam pojęcia "płaskich rat" ;|

    OdpowiedzUsuń
  6. Gwoli tego napisu: rok 2010 był rokiem niejakiego F. Chopina. Dlatego też zdanie "Please welcome my guests" jest skierowane do odbierających przyjezdnych, którzy są gośćmi zacnego Pana Fryderyka (szczególnie, że to "jego" lotnisko). Myślę, że w związku z tym zdanie "This is my year" wyjaśnia się samo.

    OdpowiedzUsuń